co rozczarowało nas w Katanii?
- ukulturalniamyteam
- Jun 19, 2024
- 5 min read
Updated: Jun 24, 2024
o tym, jak wciąż dajemy mydlić sobie turystyczne oczy.

na zdjęciach wszystko można zaróżowić. fot. Róża Rozmus-Adach
mityczna kraina pomarańczy, pistacji i migdałów. dziedzictwa Greków, Fenicjan, Arabów. szalonej jazdy na skuterze w cieniu Etny. i targowisk ze świeżymi owocami morza i wciąż w pół żywymi rybami.
Sycylia.
sami spójrzcie, cudnie jest. każdy musi tam pojechać. prawda?
EKHEM.
to będzie post o demaskowaniu mitów tworzonych przez media społecznościowe i całe zastępy wziętych youtuberów zza oceanu. dzisiaj posłużymy się przykładem słynnego targu rybnego w Katanii.
miejscowi znają go jako „a Piscarìa”, blogerzy piszą o toczącym się tam „autentycznym życiu lokalsów, które zobaczyć powinien każdy”, ślą wyśmienite migawki, rozpływają się nad jego wyjątkowością. my targ odwiedziliśmy przed kilkoma dniami (maj 2024) i zależy nam na podzieleniu się garstką szczerych obserwacji.
idealistycznie zawiedzionym okiem
z bliska okazuje się, że panująca tu atmosfera jest znamienna dla całej Katanii: zawsze gotowa do szybkiego przekrętu (kieszenie lepiej mieć na baczności, informacji o cenach często gęsto brak – te ustalane są ad hoc, jak fantazja poniesie).
w porównaniu do innych sycylijskich targów (nawet tych obtoczonych youtuberską legendą), ceny wydają się wyjątkowo wyśrubowane (a przecież miał być to targ, na którym odwiedzający mieszają się z miejscowymi). owszem, z miejscowymi się mieszają, ale miejscowymi nie są, toteż traktowani są inaczej – na specjalnych warunkach, choć ten special treatment polega na przykrym procederze pozbawiania (głupiego przecież) turysty jego euromonet.
wbrew gloryfikacjom sieci, opcje street foodowe nie są tu powalające czy nad wyraz atrakcyjne (chyba że nastawiamy się na przygodne przekąszanie owoców morza w bardzo turystycznym wydaniu). choć trzeba zauważyć, że dla odważniejszych punktem obowiązkowym będą typowe katańskie stigghiole, czyli cebulki owinięte w jagnięce lub koźlęce jelita i ugrilowane na oczach klienta). targujmy się, jeśli potrafimy.
więc to nie jest tak, że wszystko jest źle, be i nie dotykać.
po co o tym piszemy?
wcale nie po to, żeby publicznie oburzać się arbitralnością cen; ostatecznie co z tego, że czereśnie na mercato di Ortigia pan handlarz pod koniec targu sprzedawał za 3 euro, a tu wołają 8, nazywając je szumnie ciliegie dell'Etna? ot, takie są prawa wolnego rynku. nie utrzymujemy, że pod żadnym pozorem nie wolno ich kupić, że to „oszustwo", że to czy tamto.
owszem, można z przyjemnością i łatwością wydać nawet i pięćdziesiąt euro: jeśli tylko uznamy, że taką wartość ma wyciśnięty na naszych oczach sok z pomarańczy zebranych rękoma rolników spod Etny.
można z chęcią zapłacić za coś, co przyniosło nam pozytywne doświadczenie, miłe wspomnienia, przyczyniając się do dobrobytu uczciwego sprzedającego.
ba, w dobrym tonie jest wspierać działalność miejscowych rzemieślników, galeryjek czy obwoźnych sprzedawców, jeśli nasza wymiana działa na zasadzie szczerości i wolnorynkowej (a może czystoludzkiej) jawności cen, braku podwójnych standardów vis-a-vis przyjezdnego, który nie jest „swój".
oburza nas to, że miejsca, w których panuje atmosfera chęci wyciśnięcia z turysty ostatnich euromonet za usługi o wątpliwej jakości, w mediach społecznościowych wciąż są zwodniczo przedstawiane: koloryzowane, upiększane, filtrowane. coś wciąz bywa zatajane. tylko po co? przecież oliwa sprawiedliwa.
piszemy to po to, żeby zaszczepić w Was, ukulturalnionych podróżnych, chęć do podróżowania świadomego: w tym przygotowania do doświadczeń mniej różowych, niż pokazuje Instagram: bo ostatecznie chyba lepiej zasady gry poznać przed wtargnięciem na planszę, prawda?
dla jasności: w Katanii nie tylko o przereklamowany targ rybny chodzi.
oczy otwiera wiele innych doświadczeń: wpuszczanie w maliny przy wypożyczaniu skutera (arbitralnie ustalane ceny, zatajanie kosztów, wywieranie presji, nieuczciwie przedstawiona umowa). ocucają podwójne standardy dotyczące serwowanego chleba (w trattorii pełnej Włochów nie-Włosi dostają inne pieczywo, więc w pewnym momencie pranzo nawet włoscy goście się orientują, że coś jest nie tak). serwowanie podwójnego involtini di carne (mięsnych roladek), choć zamówiliście tylko jedne.
i ta charakterystyczna furia, kiedy nabierany nie-miejscowy na te numery się nie zgadza, a naciągający miejscowy został przyłapany na sztuczce in flagranti. ewentualnie też na wciskaniu kawalątka zimnej melanzane, kiedy żądał za nią pięć euro, choć wcześniej tego istotnego szczegółu nikt ze sprzedawców podać nie chciał: właściciel garmażerkii głodnego klienta zwodził, ceny zatajał, a na koniec próbuje przymusić do zapłaty, pokrzykując za nim jeszcze kilkadziesiąt sekund po odwróceniu się na pięcie i opuszczeniu tego felernego tavola calda mimo burczącego żołądka w porze pranzo.

involtini di carne, czyli specjał Katanii: tuż po tym, jak rozwścieczona pani kelnerka zabrała mi z talerza „przypadkowo" podaną dodatkową sztukę. trattoria Re Carlo V przy Via Plebiscito 728 na podwójnych standardach serwuje także chleb: Włochom jeden, nie-Włochom inny (nasi włoscy sąsiedzi nawet to zauważyli). pytanie, czy chcemy się na to godzić. fot. Róża Rozmus-Adach
ja naprawdę miałam najlepsze intencje
niekiedy miejscami łagodnieję i nawet mam ochotę powiedzieć, że tego typu przekręty i przekręciki to część gry, na którą się piszemy, podróżując do niektórych zakątków tego skądinąd przecież uroczego świata. tyle że... co, jeśli nikt nas o tym nie uświadomił? nikt nie przestrzegł, że kraj piękny, ale człowiek czasem niecny? odnoszę wrażenie, że instagramowe podkolorowywanie nie pomaga: raczej zakłamuje rzeczywistość niż ją naświetla. czy to jakaś skucha przyznać, że nie wszystko złoto, co się świeci?
podsumowując: w Katanii najbardziej rozczarowała nas hajpowa otoczka kreowana przez influencerów unoszących swój kielich Aperolu w rozkosznym geście zwycięstwa: jakby chcieli ukryć prawdziwe oblicze Katanii. widocznie trzeba sobie raz po raz uświadamiać, że w social mediach wszystko wygląda cacy, fancy i się błyszczy. a przecież...
nie musisz być idealna, żeby ktoś Cię pokochał!
a przecież nie chodzi o bycie idealnym. o szczurach Neapolu i bezprawiu Kalabrii słyszy się często: i być może dlatego podróżni przygotowani na najgorsze wracają z tych miejsc uszczęśliwieni. może mit Sycylii spodowował, że przybyliśmy zbyt idealistycznych nastrojach. nie my pierwsi i nie ostatni, a Katania nie jedyna, która będzie kamuflowana. ale może Wy będziecie patrzeć na nią łagodniejszym, bo przygotowanym okiem?
PS żeby nie było: no bad feelings. pewnie jeszcze tam wrócimy, ale już z mniejszymi oczekiwaniami.
to jak? La Pescheria: iść warto, nie warto?
można skoczyć, obejrzeć. ale… na syndrom FOMO (fear of missing out) z powodu przeoczenia cierpieć nie powinniście. osobiście wykreśliłabym go z listy „must-see”: o prawdziwie obowiązkowym (bo autentycznym) mercato usłyszycie w kolejnym odcinku. jednak... zachęcam do zerknięcia: a nuż ktoś się zachwyci? pozytywny komentarz mnie ucieszy, zachęcam do podzielenia się w sekcji uprzejmych komentarzy pod tym postem.

i znów z boku wszystko wygląda dużo bardziej czarująco: to nie my byliśmy tymi, którzy bez końca czekali na swoje zamówienia. fot. Róża Rozmus-Adach
post sciptum. dużo przyjemniej przyjść w te rewiry póżnym wieczorem: wtedy jelitowych zawiniątek nie widać, wszystko uprzątnięte i wymyte, a pod rozciągniętymi lampeczkami usadzonych jest mnóstwo szczęśliwych kolacjowiczów. ba, całość spowija klimatyczna muzyczka. obserwowani z boku ludzie siedzą i rozmawiają, ciesząc się wspólnym czasem. widok i atmosfera 10/10, a my nie jesteśmy zgorszeni ani rozciągającym się na wieczość czekaniem, ani „przypadkową" pomyłką kelnera, który przynosi nam podwójne zamówienie, ani niesmakiem spremuty, która wg tabliczki miała kosztować 2 euro, ale panu sprzedawcy się odmieniło i po wyciśnięciu pięciu pomarańczy i grejfruta wręcza nam kubeczek żądając piątaka.
przyjdźmy, popatrzymy i przejdziemy dalej, zapisując miły wieczór w niezburzonnych ludzką nieuczciwością wspomnieniach.
Comments