top of page

o tym, jak do Salzburga jechałam po raz trzeci.

Kraina Deszczowców ma swoje czarujące the Proms (o tym w kolejnych odcinkach), w słowiańskiej części Europy liczy się bukareszteński Enescu Festival, a germańska reszta cieszy się (i szczyci) swoim Salzburger Festspiele.


skoro właśnie trwa kolejna edycja tego sięgającego wstecz już 104 lata święta muzyki klasycznej, przypomniało mi się, jak przed dwoma laty w kierunku salzburskiego Domplatz – Placu Katedralnego pofatygowałam się osobiście.


[cz. 1 podróż letnia: Wiedeń-Salzburg].


[pamiętniczku]


wtorek, 26 lipca 2022 [Wiedeń, 15. Bezirk]


czas na skok w bok, czyli trzydniowy (Zieglerowy) Salzburg nr 3 czas zacząć. 


5:19 

po równo 17 minutach pieszego deszczowego poranka wsiadam do błękitnego wagonu Westbahn na wiedeńskim Wesbanhofie.


oczarowana wdziękiem pociągu, fotografuję jego wywindowany komfort. jak tego kraju tak bez pamięci nie kochać? kontrolując mój bilet, Pan Konduktor najpierw najuprzejmiej w świecie zaprasza mnie do strefy niekomfortu” – chwilę wcześniej padło jego retoryczne pytanie („czy może dopłaciła pani za dodatkowy komfort?”). na odpowiedź nawet się nie silę: moja mina wysyła mu jasny niewerbalny komunikat, że do „strefy wywinowanego komfortu" uprawniona nie jestem. toteż ten prosi za sobą”, wskazując miejsce przy takim samym stoliku, ale w strefie zaledwie standardowego komfortu, który dla mnie jawi się jako pierwsza klasa VIP plus. 


dopiero teraz zaczyna cierpliwie czekać, aż wykopię bilet z otchłani skrzynki mailowej. witamy w Austrii.


a kiedy o 6:22 

zatrzymujemy się [ja i mój pociąg] na stacji w Amstetten. minąwszy wagony załadowane balami drewna, przez głowę przechodzi bezradna myśl o ogólnoświatowym (?) kryzysie energetycznym. po chwili już zastanawiam się, z czego słynie to małe niskoaustriackie miasteczko (niederösterreiches-, czyli miasteczko znajdujące się w Dolnej Austrii). otóż okazuje się, iż z Mostu: czyli cydru. może to amstattowy Most podpijałam Dawidowi nad Lunzer See przed dwoma dniami? chwilkę później mijamy fabrykę Schärdingera i tego już weryfikować nie muszę: czerwony napis na charakterystycznej obrusowej” kratce spotykam większości austriackich sklepów. notabene, charakterystyczna cecha austryjackiej gospodarki: istnieje tu kilku silnych graczy i wsio. na małych wyrobników się nie rozdrabniamy się.


patrząc na równomierne austriackie pól połacie zanurzam dłonie w przepastnych kieszeniach Dawidowego gelb płaszczyka w nadziei na odnalezienie jakiegoś śniadaniowego słodycza. zamiast tego natrafiam jedynie na cygankowy kolczyk podarowany mi z okazji urodzin przez Salekhę. zakładam go na prawe ucho i oddaję się dalszemu obserwowaniu pól. 


informacja o mijanym Amstetten oznacza również, że znajdujemy się o 120 km na zachód od Wiednia, coraz bliżej Linzu; dokłanie na 10 minut dzielących nas od tego obciążonego historią miasteczka. dostrzegam, że mój towarzysz z równoległych siedzeń skończył rozmowę w swoim ciekawie brzęczącym języku i teraz już siedzi zrelaksowany z dłońmi rozłożonymi do nieba i z pogodną twarzą. medytuje? może ja też powinnam? tak, powinnam - odpowiadam na zadane sobie pytanie i piszę dalej. 


7:59

widocznie zbliżamy się do Salzburga: sceniczne góry coraz bliżej. wydaje mi się, że rozpoznaję byki o charakterystycznym dla rasy Pinzgauer umaszczeniu i z takimi groźnie powykręcanymi rogami, które w nas-ludziach budzą instynkt samozachowawczy. 


do mieszkania Dyty i Maxa podjądę autobusem nr 23. jako ewentualność rozważam też trzykilometrową wędrówkę przez to bogate miasto na krawędzi Austrii i Niemiec, ale ostatecznie wykluczam ten scenariusz, gdyż wolę nie ryzykować spóźnienia na zajęcia polskiego z George’em. 


***


myślą przewodnią na ten czas będzie

położyć kres nabzdyczeniu.  

uratują nas jedynie

spokój, jasna pomocność i wdzięczność.

[mnie uratują]


***


aha, na uwagę zasługuje sam fakt, że z Wiednia do Salzbuga jadę niesłychanie komfortowym (Laura: zionącym luksusem”) błękitnym Westbahnem za… 14,99 euro. tak, zgadza się: za właśnie tyle. dla porównania: Pendolino z Warszawy do Krakowa wynosi 180 pln. dziękujemy, nie-dowidzenia. 


*** 


za kwadrans dziewiąta drzwi otwiera mi Clemens.

ostatecznie (przez nadmiar luzu tego pociągowego poranka i błogość dziecięcego świata, które zastaję w progach moich dobrych Gospodarzy) spóźnię się na te zajęcia z George’em.


spóźnię się na nie przez czar świata stworzonego tej pięknej trójeczce szczęśliwych dwujęzycznych istotek przez Judytę i Maxa, ich rodziców, tylko z pozoru zwykłych” ludzi. od samego początku są dla mnie jakimiś niezwykłymi bohaterami swojej (nie)zwykłej codzienności. od samego początku lubiłam i ceniłam ich inspirujące towarzystwo, do którego doklejam teraz te cudowne salzburskie dzieci. zestawić je mogę jedynie z moimi ulubieńcami spod Wawelu. a Dyta mówi do mnie per Różka.


***


Max wrócił z pracy, w której tego dnia uszkodził dron. ów pokiereszowany dron jednak lata: wszystkie trzy głowy dzieci oparte o jakąś część ciała siedzącego na podłodze Taty cieszą się jego obecnością i fascynują technologią, którą ten dyryguje za pomocą joysticka.


Dawid dojechał z niemiecko-austriackich rozmów biznesowych przed 17, ale radość ponownego spotkania płynąca z mini-nostalgii ulatnia się z tytułu konieczności skupienia na przygotowaniu do prowadzenia wieczornych zajęć angielskiego.


to był dzień kontemplowania radości i śmiechów wesołej zgrai Zieglerowego rodzeństwa, dzień wsłuchiwania się w dojrzały ton głosu ich młodej Mamy, która widocznie traktuje swoje krasnale poważnie [i to jest super], dzień rekonesansowego biegu przez okolicę rezydencjalnej dzielnicy Sam w północno-wschodniej części Miasta, i dzień zajęć angielskiego poprowadzonych z ogrodu. 


zanim nie przeleciałam przez kierownicę roweru wprost na salzburski asfalt, ten dzień był doskonały. 


po 19 wybraliśmy się z D. rowerami do sklepu po coś na kolację. 

kiedy przejeżdżaliśmy przez mostek, ściągnął mnie wzrok kobiety prowadzącej auto najdjeżdżające w przeciwnym kierunku, której mina mówiła: TO MOJA DROGA, JAK ŚMIESZ TĘDY PRZEJEŻDŻAĆ.


wtedy nagle zahamowałam, czas zwolnił, a przestrzeń wyślizgnęła z równowagi. 

leżałam na tym posprzątanym salzburskim asfalcie, w moim prawie trzydziestoletnim zażenowaniu łamanym przez niedowierzanie.


podniosłam się z tego asfaltu, wróciłam potulnie do pokoju i włączyłam komputer, żeby zabrać się do proofreadingu tłumaczonej przed rokiem książki. do tej pory jakoś nie miałam do tego serca. zbyt wiele innych palących zobowiązań ostatnio, a może po prostu ten obowiązek wypierałam.


kiedy tak robię ten proofreading siebie samej siedząc na podłodze pokoju, 

przy łóżku siada Clemens. kochany chłopaczek przychodzi, żeby mnie pocieszyć. robi co może, żeby oderwać jakoś moją uwagę od moich zdartych nóg i rąk, mojej boleści i cierpienia: pokazuje swoje własne najnowsze ślady własnej walki z codziennym życiem. po prostu ze mną jest i okazuje empatię w bardzo dojrzały, choć dopiero 4-letni sposób.


poprosiłam D., żeby do sklepu pojechał sam i po prostu kupił coś, co podniesie mnie na duchu. zjadam trochę mangowego Alpro (mój życiowy upgrade i skuteczne pocieszenie) z dwiema mini kromeczkami chleba i już na nowo szczęśliwam. zjadam siedząc na podłodze, tu w tym cichym w pokoiku, kiedy w kuchni kolacjują gromko. wolę poboleć bez wystawiania się na widok publiczny. pocierpieć w samotności. tak czasem lubię.  


przed 23 wychodzę na taras, dołączając do Dorosłych tego świata. 

rozmawiamy jak szczęśliwi ludzie żyjący dostatnim życiem.

w łagodnym cieple końcowolipcowego Salzburga. 


z pozdrowieniem,
róża

post scriptum: w następnym odcinku postaram się napisać o owym festiwalu, który rozsławił sam słynny Karajan i ta sława ciągnie się za nim do dziś. ale zanim, pojedziemy na lekkoduszny spacer po sąsiedzkim (niemieckim) Zauberwald.



____________


obciążony historią Linz

co prawda Adolf Hitler urodził się w położonym ok. 100 km na zachód od Linzu miasteczku Braunau am Inn, ale wiele lat swojej młodości spędził okolicach mijanego przeze mnie miasta (do którego zresztą jego rodzina się przeprowadziła). mieszkali najpierw w Leonding, dzielnicy położonej na obrzeżach miasta, a następnie

w mieszkaniu przy ulicy Humboldtstrasse.


pod koniec życia Hitler uważał Linz za swoje „rodzinne miasto”: dążył do jego rozbudowy i stworzenia z niego centrum kulturalnego III Rzeszy. planował m.in. budowę galerii obrazów, muzeum broni, biblioteki z posągami Kanta, Schopenhauera i Nietzschego, planetarium na górze Pöstlingberg, a także swoje własne mauzoleum. aby ożywić miasto ekonomicznie, rozpoczął jego uprzemysławianie – krótko przed i w czasie II wojny światowej. wiele fabryk znajdujących się na terenach należących uprzednio do Czechosłowacji, a przyłączonych do III Rzeszy na podstawie Układu monachijskiego (29-30 września 1938) rozebrano, a następnie zmontowano w Linzu. w ten sposób powstały m.in. zakłady Hermanna Göringa (obecnie Voestalpine).


ale Hitler nie był jedynym Linzu mieszkańcem

ja osobiście chcę pamiętać, że mieszkał w nim również Anton Bruckner (1855-1868). pracował wówczas jako lokalny kompozytor i organista w klasztorze augustianów. historia muzyki nadała mu łatkę klasycznego romantyka – jakże to niepoprawnie romantyczne pojmowanie świata – sama utożsamiam się z tą terminologią bez wahania.

ponoć w muzyce Brucknera zauważyć można oddziaływanie austriackiej muzyki ludowej i faktury polifonicznej. mimo iż Bruckner należał do entuzjastów muzyki Wagnera, sam reprezentuje nurt muzyki absolutnej. to zauroczenie Wagnerem niejednokrotnie budziło sprzeciw konserwatywnej krytyki – między innymi Eduarda Hanslicka.


https://www.youtube.com/watch?v=O8UpiWmlMTs tu pierwsza symfonia pod batutą Paavo Järviego.

kratkowo-obrusowy Schärdinger

wszystko zaczęło się w Górnej Austrii (niem. Oberösterreich) w 1900 roku, kiedy rolnicy w Schärding założyli spółdzielnię, aby sprzedawać masło, które sami produkowali. ich produkty mają być pozbawione sztuczności, w co nawet jestem skłonna wierzyć. to dla mnie, obok Ricoli, kawy od Juliusa Meinla i Marillenmarmelade podstawowy smak austryjackiego dobrobytu.


Pinzgauer

Austria jest ojczyzną nie jednej rasy bydła, ale jedną z nich jest rasa pincgauska, częściej zwana pincgauer (od nazwy regionu, Pinzgau) leżącego w pobliżu Salzburga. jeśli wierzyć źródłom, podobno już około 500. roku alpejscy pasterze wypasali to bydło na skalistych górskich pastwiskach. czy to prawda, nie wiadomo.


jednak świeże, pasteryzowane mleko tych krów – żywionych urozmaiconą runią alpejskich pastwisk – służy do produkcji półtwardego pikantnego (do silnie pikantnego) dojrzewającego sera Pinzgauer Bierkäse (pincgauski ser piwny). to wyrafinowany przysmak-zakąska piwoszy z górnego Tyrolu wytwarzany przez spółkę mleczarską w Maishofen.



Comments


©2024 by ukulturalniamy

bottom of page